Ławicz nie opierał się. Kaplicki gwizdnął na dorożkę. Po kilku minutach znajdowali się obaj w obszerném i wykwintnie urządzoném hotelowém mieszkaniu, które lokaj, z usłużnym pośpiechem, oświetlił kilku zapalonemi świecami. Sztywny zbytek hotelowy wywarł snadź na Ławiczu ziębiące wrażenie; od kilku lat zresztą nie widział on już gospodarza mieszkania tego. Zmieszany, z czapką w ręce, stanął przy aksamitem obitym fotelu. Ale Kaplicki, z tąż samą, co dawniéj, trochę tylko rabuszniejszą, niż dawniéj, serdecznością, w ramiona go pochwycił, w oba policzki wycałował i na fotelu posadził. Był to teraz tęgi i barczysty mężczyzna, z wyraźną skłonnością do otyłości, z zawiesistym płowym wąsem, zdobiącym twarz okrągłą, pełną, rumianą, i błękitnemi, jak niebo, oczyma przyozdobioną.
— Kontent jestem tak, jakbym na sto koni wsiadł. Myślałem o tobie często, ale coż? jak człowiek wpadnie do miasta... W izbie dawno już nie byłem, i teraz dopiéro przyjdzie mi znowu... bo, wyobraź sobie: dwa procesy, jeden z chłopami o łąki, drugi z żydem... Ale mniejsza o to! Późniéj ci to wszystko opowiem. Teraz interes najważniejszy... wiész, żenię się.
W tém, co powiedział, nie było nic dziwnego: miał lat dwadzieścia kilka i majątek. Ławicz jednak wydawał się zdziwionym, tak zdziwionym, że Kaplicki, patrząc na niego, śmiechem parsknął.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.