Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

— A, mój ty Salomonie! czegóż tak na mnie oczy wytrzeszczyłeś? Czy ci się zdaje, że ty i ja jesteśmy jeszcze takiemi dzieciakami, jak wtedy, kiedyśmy razem... pamiętasz? nad tą przeklętą greczyzną ślęczeli.
— Nie; ale wiész? mnie nigdy na myśl to nie przyszło!
— Spodziewam się... w twojém położeniu trudno o takich rzeczach... bo, wszak zawsze w biurze służysz, i z tą samą pensyą... no, cóż robić, kiedy inaczéj nie można? Zresztą, ty zawsze byłeś jak panienka... Ja znowu jestem innéj natury człowiekiem. Mnie zakochać się, to jak z bicza palnąć. Tak jednak, jak w pannie Alinie, szczerze mówię, nie kochałem się nigdy. Panna piękna, dobrego rodu i utalentowana... Słyszałeś, jak śpiewa! Przytém trzydzieści tysięcy posagu... ja o to nie dbam, i bez tego ożeniłbym się z nią, ale kiedy są, to i lepiéj... bo wiész? interesa... trochę długów... i gospodarstwo jest taką rzeczą, że bez kapitału ani rusz... Ojciec zupełnie się już zestarzał i rządy majątku mi oddał. Gospodyni téż w domu bardzo potrzebna...
Służący na srebrnéj tacy przyniósł herbatę, ciasta i przekąski. Kaplicki częstował gościa.
— Nie zostałem dziś u nich na herbacie, bo pogniewaliśmy się trochę z panną Aliną. Dumna jest, a ja tego nie lubię. Jutro dają wieczór tańcujący, a tancerzy mają tyle, co nic. Zaproponowałem kilku moich tutejszych znajomych, mieszczuchów so-