Około godziny dziewiątéj wieczorem, Kaplicki wpadł do izdebki na poddaszu i znalazł dawnego kolegę swego, ubranego odświętnie. Z razu jednak nie zwrócił uwagi na jego ubiór. Był tak zmęczonym, że padł na najbliższy stołek i kilka sekund przemówić nie mógł.
— Shasałem się dziś za sprawunkami temi, jak koń pocztowy, a tu do ciebie cztery piętra. Jak ty możesz tak wysoko mieszkać?
Powiódł spojrzeniem po izdebce.
— Więc ty tu mieszkasz? tu?
— Naturalnie; od sześciu lat.
Kaplicki posmutniał.
— Mój Zygmusiu — rzekł z cicha, — ależ to nędza!
— Jaka to nędza! nie jest to wcale nędzą żadną! — gniewnie prawie sarknął Ławicz.
Nie po raz to piérwszy już raziło go i niecierpliwiło, że w położeniu jego ludzie naprzód, a czasem tylko materyalne niedostatki spostrzegali. On sam, gdyby mu o nich nie mówiono, nie spostrzegł-by ich nigdy.
— A! jeżeli myślisz, że to bogactwo, niech sobie będzie bogactwo. Z innéj gliny jesteś ulepiony, niż wszyscy ludzie. Cóż? tam zaraz tańczyć zaczną; chodźmy!
Spojrzał teraz na czarne ubranie Ławicza.
— No, — rzekł, — ujdzie! A gdzież rękawiczki?
— Rękawiczki! — jak echo powtórzył Ławicz.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.