— Jak-to! nie pomyślałeś o rękawiczkach! Niechże cię... cóż teraz będzie? Aha! ja mam dwie pary, żeby módz zmienić, jak ręce spotnieją... nie będę już zmieniał... masz!
Wyjął z kieszeni fraka parę rękawiczek maślanego koloru, Ławicz wziął je, dziwnie na nie patrząc.
— Wkładaj-że...
Wkładał i uśmiechał się, bo szło mu to niezgrabnie. Były one dla niego za duże, tak duże, że gdy je włożył, ręce jego wydawały się spuchniętemi.
— Okropność! — zaśmiał się Kaplicki, — zawsze jednak lepiéj w takich, niż bez żadnych... Bierzże teraz kapelusz i idźmy...
Ławicz wziął czapkę. Na widok czapki Kaplicki usta szeroko otworzył.
— Kapelusz... aha!... bez kapelusza żyjesz... zapewne... widać, że to możliwe, ale, słuchaj-no... na taneczny wieczór z czapką nie sposób...
— Słuchaj, Michasiu, — zawołał Ławicz, — ja tam nie pójdę! Widać, że tam formy wszystko stanowią, a ja formę uznaję wtedy tylko, kiedy objawia ona...
— Ależ wstydź się! jakie formy! przeciwnie, panie te są za treścią, wierz mi, że za treścią... I my przecież, wieśniacy, choć Salomonami nie jesteśmy, wiemy, co to treść, tylko, wiész co? weź mój kapelusz, ja tam domowym prawie jestem, mogę z twoją czapką... zostawię ją w przedpokoju...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.