Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

szlochała, kaszlała i wyciągała w przestrzeń coraz chudsze ramiona, zabliznionemi ranami od żelaza okryte. Blizny te były także zgłoskami jéj historyi i historyi tego, czyje imię wymawiała ona dopóty, dopóki nie zrobiło się tam zupełnie już cicho.... Było to o świcie. W szarém świetle wschodzącego dnia, lampka z zieloną zasłoną paliła się, jak wielki szmaragd, którego światło padało na ładne ramki i rysującą się pośród nich twarz młodzieńczą, pełną czułości, ognia i nadziei... W godzinę potém Ławicz i Kwira znaleźli się na poddaszu czteropiętrowego domu. Kwira usiadł na łóżku swém i, łokcie oparłszy na kolanach, a łysą głowę ująwszy w kościste dłonie, pogrążył się cały w długiéj medytacyi. Szczupła postać jego, melancholijnie, zwolna i rytmicznie, kołysała się w obie strony. Raz tylko, nie podnosząc głowy, wymówił:
— Bez grzechu narzekania... można Pana Boga zapytać, pocośmy się rodzili? ona... ja... i tamten?
W téjże chwili piérwszy promień słońca błysnął na szybach okna i złotą nicią spłynął na ścianę. Zaludniające izbę kanarki obudziły się, powylatywały z klatek, pozlatywały z prętów swych, ze sprzętów, zewsząd; ruchliwym, wesołym rojem zatrzepotały i rozśpiewały się nad zgiętemi plecami i łysą czaszką człowieka, kołyszącego się na ubogiéj pościeli.
On wtedy podniósł głowę, schwycił za rękę Ławicza,