wychylały się roześmiane twarze dzieci i dziewcząt; potém nieco, za godzinę, za dwie, okna te wyleją na świat potoki wesołéj albo melancholijnéj muzyki... Tam i tu każdy miał coś albo kogoś swego. Chata skąpana w słońcu, zorany zagon, szmaragd łąki, gromada drzew szumiących, kobieta, dziecię, muzyka, te nawet dzwonienia kościelne, mówiące ludziom, że Bóg modlitwy ich słuchać gotów, te nawet targi na rynkach i te na chodnikach przelotne uśmiechy, — było to przecież wszystko czyjémś szczęściem, uciechą, nadzieją, a choćby złudzeniem tylko, lecz błogiém...
Młody, samotny człowiek, wychylający się przez małe okno wysokiego poddasza, pomimo majowego słońca, grzejącego mu plecy, uczuł przenikające zimno. Zwrócił się twarzą do swéj izdebki. Podniósł głowę i ze zdziwieniem słuchać zaczął...
Jakaż to piosnka, wesoła i razem rzewna, kobiecym głosem śpiewana, zbliżała się ku drzwiom jego? Szła ona z dołu i zwolna podnosiła się coraz wyżéj, dźwięczała coraz bliżéj, świeża tak i swobodna, jak gdyby ją ku niemu, w czarnéj chwili jego życia, przysyłały zielone pola i śpiewające gaje wioski:
„Gdybym ja była słoneczkiem na niebie,
„Nie świeciła-bym, nie świeciła-bym... jak tylko dla ciebie.”
Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich kobieta, wcale niepodobna do Rębkowéj, która zwyczajnie o téj porze przynosiła tu na tacce kubek z mlékiem