Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

— Et, głupstwo! kolki sparły, bo musi wczoraj objadła się...
Zeskoczyła ze stołka, cała ponsowa od podejmowania ramion i pełnego zapału opylania ścian.
— Jezu! że téż i u pana żadnego kwiatka na oknie niéma. I u ciotki niéma! Ja nie wiem, jak to tu ludzie żyją, bez zieloności, i bez kwiatów, i bez wszystkiego. Przed naszym domem nagietki i maki jak rozkwitną, to aż żółto i czerwono robi się w oczach, a jeszcze i w izbie wazony śliczne. Pelargonią różową mam, tę, co mi ją przeszłego roku ogrodnik z Zawirowa darował... Wyrosła ot tak! i kwitnąć już zaczynała... chciałam ją wziąć z sobą, ale matka nie dała. Matka tak samo przepada się za kwiatami. — Kiedy już ciebie nie będzie — mówi — niechże choć twoje kwiatki oczy moje pocieszają. — Och, och!
Westchnęła, opuściła ręce z miotełką i posmutniała.
— Pewno panna Franciszka prędko na wieś powróci? — sprobował pocieszyć ją Ławicz.
— Bóg święty wié — ze spuszczonemi oczyma, szepnęła.
— Po cóż pani przyjechała tu, kiedy tak smutno po wiosce i po rodzicach i — po pelargonii?
— Ot, pan żartuje sobie, a mnie naprawdę bardzo smutno...
Stała na środku izby, ze wzrokiem spuszczonym