Józefek, ten mój stryjeczny, także w kancelaryi służy, ale bardzo głupi...
Z nieśmiałą ciekawością wyjrzała z za drzwi i znowu mu w twarz popatrzała, a potém spojrzeniem izdebkę dokoła obiegła.
— Jezu! — rzekła — tu w téj ciasnocie świata bożego nie widać! I mnie, od kiedym do miasta wyjechała, cościć aż dusi... U nas o téj porze, w niedzielę, tak wesoło...
Plecami o drzwi oparta, skubała w palcach gałąź jaśminu, która z włosów jéj wypadła.
— Niech mi pani tę gałązkę daruje...
— A na co?
— Będzie mi z nią trochę weseléj...
Zdziwiła się, zawstydziła i spuściła oczy.
— Od czego to ma być weseléj? — z niezadowoleniem niby, wydymając wargi, szepnęła.
— Od tego może, że kwiat ten jest cząstką bożego świata, którego... tu nie widać!
Skinęła potakująco głową:
— To prawda... że nie widać!
— Widzi pani! kto sam smutny choć trochę, ten i cudzy smutek zrozumié!
— No, to proszę!
Ruchem, w którego trwożliwéj niezgrabności było dużo wdzięku, podała mu pachnącą gałązkę i — ponsowa znowu cała — uciekła. Po kilku minutach z daleka
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.