Nie wylazła z kąta, ale wyskoczyła, i zawinąwszy po łokieć rękawy perkalowéj sukni, a trzewiki z nóg zdjąwszy, tak się około wskazanych jéj robót zawinęła, że po godzinie, duża izba, zamiast do okopconego komina, podobną była do starannie wymytéj szklanki, a na kominie, przy wielkim, wesołym ogniu, gotował się obiad. Wyskoczyła na dziedziniec i po chwili wróciła z ogromnym pękiem kwitnącego bzu i różnéj zieleni, w obu rękach. Łupami temi, przyniesionemi ze wspólnie do wszystkich lokatorów kamienicy należącego ogródka, zdobić zaczęła izbę. Z twarzą rozognioną od ruchu i zmęczenia, z kroplami potu na czole i potarganym warkoczem, bosa, w spódnicy podniesionéj prawie do kolan, a rękawach do łokcia zawiniętych, stała na stołku i ogromne pęki kwitnącéj i niekwitnącéj zieleni za belki sufitu wsuwała. Przytém, głosem rwącym się od przyśpieszonego oddechu, śpiewała:
— „Oj, cóż komu do tego,
Że ja kumcię lubię,
Że ja kumci mojéj miłéj...
W tém śpiewać przestała i ze stołka zeskoczyła. Rębkowa krzyknęła: Jezus Panie! i nurka dała pod kołdry. Do izby, w paltocie i z czapką w ręku, wszedł Ławicz. Wszedł i nie wiadomo było zupełnie, czy słyszał krzyk przerażenia Rębkowéj, albo widział