wielką górę, która po schowaniu się jéj pod kołdry spiętrzyła się nad łóżkiem; patrzał na Frankę.
— Przyszedłem prosić panią Rębkową, aby klucz od mieszkania mego tu został... Do miasta idę...
Położył klucz na stole i prędko wyszedł.
— A to co? Jezu Panie! klucz do nas odnosić! jeszcze nigdy tego nie było, zawsze brał go z sobą! Ot, przyczynę znalazł... oho! słuchaj no, Franka! a tyże czego stoisz, jak bałwan, z tym wiechciem w ręku?... Ot skocz lepiéj do komody i suknią mi dostań... kolki mię już opuściły, wstanę!
Z zieloną gałęzią w ręce i szeroko otwartemi oczyma, stała, nie jak bałwan wprawdzie, ale jak uosobienie zachwycenia, połączonego z żalem, i na drzwi, które zamknęły się za Ławiczem, patrzała,
W kilka godzin potém, Ławicz, wracając z miasta, znalazł na stole swoim, obok oczekującego nań, jak zwykle, obiadu, wielki, w gliniany garnek wtłoczony bukiet z kwitnącego bzu i jaźminu. Nie zdziwił się wcale, lecz, wziąwszy bukiet w ręce, pochylił się nad kwiatami, które wonią swą i atłasową miękkością czoło jego i usta pieściły. Niedługo potém, zszedł na dziedziniec i zobaczył Frankę, która, obuta już, gładko uczesana, z czerwoną wstążką na szyi siedziała na wschodkach mieszkania Rębków. Nie śpiewała tym razem; policzek oparłszy na dłoni, patrzała w przestrzeń smutnie i z zamyśleniem takiém, że nie spostrzegła, jak się do niéj zbliżył.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.