Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

Od dnia tego, zachodzić w nim poczęły coraz widoczniéjsze zmiany. Z biura wracał do domu nadzwyczaj śpiesznie, w izdebce swéj usiedziéć nie mógł. Ciągnęły go ku sobie pola i lasy zamiejskie, szerokie, zielone, rozśpiewane głosami wolnéj natury. Ciągnęła go ku sobie natura wesoła i świetna, nawskroś przejęta w porze téj gorącym oddechem miłości. Ciągnęły go téż ku sobie liljowe źrenice dziewczyny, wilgotne usta jéj i ogniste rumieńce, które, niby strumień waru, oblewały ją, ilekroć zbliżał się ku niéj. Ciągnęły go serdeczne jéj śmiechy, śród których błyskała zębami, białemi jak perły, a bardziéj może jeszcze westchnienia, które posyłała daleko, ku domowi swemu, ku swoim rodzonym. Czy, gdy pójdzie w służbę, cudzy ludzie pozwolą jéj wyśpiewywać tak nieustannie prawie i tyle kwiatów wkładać we włosy, że aż zwieszały się one na szyję jéj, uszy, czoło, i czyniły ją podobną do jakiejś nimfy leśnéj, wypadkiem na brudny dziedziniec miejski spadłéj. Wchodząc na dziedziniec, szukał jéj oczyma; usłyszawszy śpiew jéj, biegł prawie w tę stronę, w któréj się on rozlegał; spotkawszy się z nią, pożerał ją oczyma, a czasem słowa przemówić do niéj nie mógł. Echo jakiéś z przeszłości przynosiło mu słyszane kiedyś słowa:
— Biéda z biédą!
Raz, o zmroku, zobaczył suknią jéj pomiędzy drzewami ogródka. Poszedł tam i znalazł ją, siedzącą na ziemi i płaczącą rzewnie. Usłyszawszy kroki