Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

rodzonéj swojéj matki przy sobie trzymać, dlatego, że nie ma im czego do gęby włożyć — pfuj!
Wyszedł. Ławicz siedział długo z łokciami na stole, z twarzą w dłoniach. Człowiek ten, śmierdzący wódką, rzodkwią i dziegciem, doradca ten, mówiący obrzydliwą gwarą, miał słuszność! po wielekroć miał on słuszność! Piérwsze, wstydno było istotnie, okropnie wstydno, że w wieku dojrzałym znajdował się on jeszcze w stanie takiéj nagości i bezsilności, jak gdyby był małém dziecięciem, lub ostatnim głupcem i niedołęgą! Drugi raz boleśnie było, okropnie boleśnie, że ani kobiéty, którą pokochał, ani rodzonéj matki swéj ku sobie przygarnąć, opieką i miłością otoczyć nie mógł, dlatego, że nie miał czego do gęby im włożyć! Trzeci raz, plan, ułożony przez człowieka tego, był do wykonania zupełnie możliwym. Nakoniec: uczciwość jest to rzecz taka, która od sumienia zależy, więc na każdém miejscu świata tego sumienie, świadome zła i dobra, czystém pozostać może...
Wstał i stanął przy otwartém oknie. Tuż za okném, promienie słoneczne rozniecały w blaszanym dachu ognisko olśniewających świateł. Nad niém, w tęczowych blaskach jego, krętym lotem krążyły dokoła siebie dwie jaskółki. Powyżéj ciągnął się długi pas nieba, błękitny i złotą łuną powleczony, pod nim, bardzo wysoko i coraz wyżéj, wzbijał się wielki ptak, z szeroko rozpiętemi skrzydłami. O, biedny ptaku, samotnie lecący w blaski niebieskie!