Kiedy Ławicz odwrócił się od okna, wyobraźnia przyniosła mu przed oczy dziwne widzenie. Wydało mu się, że u drzwi samych, wysoka i wiotka kobieta, z siwemi włosami i śladami wielkich cierpień na łagodnéj twarzy, stoi w ubogiéj czarnéj sukni i ku niemu wyciąga ramiona. Była to matka jego, dawno nie widziana. Tam znowu, na dole, na wschodach, prowadzących do jego poddasza, tylko o parę piętr niżéj, zadzwoniła piosenka:
Gdybym ja była słoneczkiem na niebie...
Wziął czapkę i wyszedł, a gdy po upływie kwadransa, wraz z Franką ukazał się na dziedzińcu, Rębkowa, stojąca w otwartych drzwiach swego mieszkania, cała w falbanach i wstęgach niedzielnego stroju, z dala już witała go dygami i uśmiechami.
— Czy możemy miéć ten honor, ażeby pana na nasz obiadek prosić? — zapytała.
A gdy zaprosiny przyjął i do izby wchodził, z tkliwością w oczach pogładziła go ręką pod brodę, a potém, figlarnie grożąc tłustym palcem, zawołała:
— Oj! bałamut z kawalera, bałamut! Ot i mnie, starą babę, od wczorajszego wieczora zbałamuciłeś! No, siadaj-że tu pomiędzy mną a moim. Franka! piérog już upiekł się?
— A jakże! — przyskakując do pieca, zawołała