szlachtą są z dziada pradziada, ojciec nieboszczyk legitymacyi nie zrobił. Nie zrobił i koniec. Odnodworzec jesteś i do wojska marsz! Kiedy marsz, to marsz! A tu, Boże mój! lato na świecie, niby raj, chłopcy konie w nocy na łąkach pasą, w kościele na majowe nabożeństwo do Najświętszéj Panienki Maryi dzwonią, matka płacze, aż ryczy, siostry obejmują, a dziewucha, Kazimiera ta, com się w niéj kochał, za opłotkiem z Wickiem Rębką szepce się i ryhocze... Mało mnie wtedy dyabli nie wzięli z żalu, a ze złości... — Ale kiedy marsz, to marsz! — zaśpiewałem sobie...
Tu otworzył szeroko usta, rozpostarł ramiona i głosem olbrzyma zawył raczéj, niż zaśpiewał:
„Bywaj mi zdrowa, wiosko kochana...“
Jasiek, wychylając trzecią czarkę, i człowiek prezesa, z dobrze już zaczerwienionym nosem, i para starszych kobiet, podjęli chórem:
— Tra-ra-ra-ra, tra-ra-ra-ra!
Wrzask to był niesforny i pół pijany, zawodzony na tęskną nutę. Towarzyszyły mu skrzypienia harmoniki, chichot dziewczyn, ściganych po izbie przez młodzieńca w błękitnym krawacie, szum i pisk gotującego się przed kominem samowara, i świerczenie smażącéj się na ogniu jajecznicy ze słoniną. Rębko, któremu oczy coraz silniéj błyszczały, stuknął pięścią w stół i krzyknął: