Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

nionéj wrzaskliwemi krzykami i tupaniem niesfornych kroków. Jak wtedy, tak i teraz patrzał na zabawę ludzką, jako świadek, ciekawy z razu, potém obojętny i znużony. Lecz dziewczynie muzyka, śmiechy ludzkie, a nadewszystko wyraz: zaręczyny, wesoło na sercu zagrały. Perłowe zęby jéj błyszczały w śmiechu, nogi zdawały się zrywać do tańca. Błagalnie prawie na narzeczonego spójrzała:
— Potańczmy! — szepnęła nieśmiało z razu, a potém, składając ręce, coraz natarczywiéj, niecierpliwiéj mówiła: — Potańczmyż! nuże! ja z nimi nie chcę! Potańczmy razem!
Ale on porywczym giestem chwycił ją za rękę i z izby na dziedziniec pociągnął. Dziedziniec to był brzydki, wązki, brukowany, wysokiemi murami otoczony, i w jednym tylko kącie szarzejący zielenią małego ogródka. Ale cicho tu było i od letniego wieczora świeżo, a w górze kawałek ciemnego nieba błyszczał gwiazdami.
Usiedli oboje na wschodkach; Franka zasmucona wpatrywała się w narzeczonego, który na nią nie patrzał.
— Zygmuś! — szepnęła, i widać było, że wnet zlękła się i zawstydziła śmiałości własnéj.
On objął ją i ku sobie pociągnął. Wciąż jednak nie mówił nic i nie patrzał na nią.
— Zygmuś! — powtórzyła bardzo cicho — czego ty na mnie gniewny?