Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz w twarzy jéj, podniesionéj ku niemu, zatopił wzrok smutny i jakby badawczy.
— Franko moja — rzekł — ja nie gniewny na ciebie, za cóż-by? Myślałem tylko, czy ty ze mną szczęśliwą będziesz?
— Oj, oj! — westchnęła i uśmiechnęła się zarazem.
— Posłuchaj! tobie, młodéj takiéj, trzeba-by może młodego, wesołego chłopca...
Abo ty stary, Zygmuś? — zaśmiała się głośno.
— Nie, ale lata krótkie bywają czasem długiemi, a są na świecie myśli, prace, cierpienia, które człowiekowi prędko młodość odbierają. Ot widzisz, ja bawić się tak, jak tam bawią się, nie umiem, i nijak nie umiem...
— A czemu? — spytała.
— Nie przywykłem.
Popatrzała na niego długo, niespokojnie.
— Zygmuś! — zawołała — ty czegoś doprawdy smutny!
Twierdząco skinął głową.
Zapominając o nieśmiałości i wstydzie, porywczym ruchem szczeréj a strwożonéj miłości, zarzuciła mu na szyję oba ramiona.
— Zygmuś mój! — zaczęła — słonko ty moje złote! nie smuć się ty, i nad złą dolą swoją, co minęła, nie dumaj, ale nad dobrą, co do nas zaśmieje się,