Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

ucałować, ale on, jednym już uściskiem zadowolony, uprzejmie tylko dotknął ręki dawnego przyjaciela. Nie było w tém nic dziwnego, że się spotkali. Kaplicki przybył do miasta za interesami, Zegrzda zatrzymał się tu na czas jakiś z półkiem swoim. Cukiernia była dla obu ucieczką przed nudami. Przed Kaplickim stały ciasta i przekąski, przed Zegrzdą poncz i likiery. Ławicz kazał podać sobie swój, od czasu pewnego codzienny już, kufel piwa. Rozmowa zawiązała się, ale niezbyt ożywiona. Po serdeczności piérwszego od wielu lat spotkania, ludzie ci ochłodli i zdawali się być zupełnie prawie względem siebie obojętnymi. Najczuléj jeszcze, przy spozieraniu na dawnych przyjaciół, wyglądały oczy Zegrzdy; wprawdzie przypuszczać można było, że wypróżniona szklanka ponczu dodawała im blasku i łzawości. Mówił dużo i, językiem niewiele poprawniejszym od tego, jakiego używał Paweł Rębko, opowiadał o wojnie, w któréj przed dwoma laty uczestniczył.
— O! — rzekł Ławicz — wiemy, wiemy o tém! imię twoje roznosiła po świecie trąba sławy. Czytaliśmy o tobie. Odznaczałeś się odwagą, brawurą... ale za to, pozwól, abym, korzystając z dawnéj poufałości koleżeńskiéj, powiedział ci, że z gramatyką naszą obchodzisz się fatalnie...
Zegrzda zmieszał się i rzekł prędko:
— Przepraszam, przepraszam, sam to czuję, ale....