Nie dokończył — i, jakby wstydząc się własnego zmieszania, z fantazyą i śmiechem zawołał:
— A ty, Zygmuncie, zawsze taki sam, jak byłeś? No, no! jakże tam mają się filozofowie twoi?
— Filozofowie moi nie są już moimi filozofami — powoli kufel do ust niosąc, odpowiedział Ławicz.
— Czy tak? A no, bratku, różnemi drogami chodząc, do jednego punktu widać doszliśmy... Jeden piérwéj filozofią rzucił, drugi późniéj... jedno licho! Aleś ty zawsze szczęśliwszy ode mnie, ha! tysiąc razy...
— Jakto? więc już nie bawisz się dobrze?
— Dokuczyła zabawa — i — wszystko dokuczyło!
Zwiesił głowę nad szklanką, zadumał się, milczał...
— No! ale jakże, Zygmuncie, naprawdę powodzi ci się teraz? — zapytał Kaplicki.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Ławicz.
— Chwała Bogu! cieszę się z tego! winszuję ci serdecznie! Co do mnie, nie mogę tego o sobie powiedzieć. Kłopoty... interesa... Ot, przeszłego roku stratę miałem ogromną. Spłonęła mi od pioruna stodoła, do połowy już zbożem napełniona, i wiész co? żeby kobiety moje nie zaczęły obnosić dokoła dworu chleba świętéj Agaty, spłonął-by dwór cały...
Ławicz uśmiechnął się, ale Kaplicki nie spostrzegł tego.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.