nioną ponczem; Kaplicki znowu niespokojnie rzucał do koła oczyma. Zabierał się snadź do odejścia, bo kapelusz z ziemi podjął, ale coś go do krzesła przykuwało. Przy stole tym, przez czterech ludzi otoczonym, milczenie zapanowało ciężkie. Ciężko téż opadła na kolana i gazetą zaszeleściła ręka człowieka, samotnie przy poblizkim stoliku siedzącego. Oddawna już Dębski trzymał wzrok utkwiony w jednym wierszu, w jednym może wyrazie gazety. Derszlak spostrzegł go teraz i, z uśmiechem, wskazując na niego palcem, do sąsiadów szepnął:
— A tenże, czy nie rozbił się o żadnę rafę?
Nikt nic nie odpowiedział. Derszlak śmiał się.
— Ot jak! — zaczął — góra z górą nie zejdzie się, a ludzie ze wszelkich dróg zbiegają się czasem do kupy. Pamiętam... gimnazyalny tutejszy dziedziniec i was tam wszystkich, i siebie samego, jak gdyby to wczoraj było. Boć to i niedawno jeszcze... młodzi jeszcze wszyscy...
Wstał i wszystkim dokoła głową skinął.
— Niéma czasu — rzekł — przyszedłem tu, aby z synem Markusa pomówić, bo mam do niego mały interes, a śpieszyć muszę, aby poczciwy Kwira z obiadem na mnie nie czekał... Bywajcie zdrowi!
Odszedł, a raczéj pociągnął się do drugiego pokoju, gdzie widać było, jak, spotkawszy małego garsona, przyjaźnie głaskał płową głowę ubranego w biały
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.