fartuch dziecka, zapytując, gdzie-by mógł znaléźć syna cukiernika.
Kaplicki, z kapeluszem w ręku, patrząc za nim, trząsł głową.
— Nie tęgie obiady dawać mu musi ten jego Kwira! — szepnął.
— Zmarnował się — do ponczu swego wymówił Zegrzda.
Ławicz zaczął:
— Może...
— A tak! tak! naturalnie! — podchwycił Kaplicki, i do pugilaresu swego sięgnął. Dębski wstał i z gazetą w ręku do rozmawiających zbliżył się.
— Byłem także kolegą panów tu wszystkich — rzekł z chłodnym ukłonem.
Po chwili, Derszlak ukazał się znowu w progu, a Ławicz, powstawszy, zbliżył się ku niemu i wręczając mu cztery szeleszczące papierki, z cicha wymówił kilka urywanych wyrazów, pomiędzy któremi słychać było: doktor... lekarstwa... koleżeńska przysługa...
Derszlak zmieszał się trochę z razu, ale potém niedbale głową skinął.
— Dobrze — rzekł — i słusznie! Nie dziękuję wam wcale... bo spełniliście tylko swój obowiązek. Wy macie, ja nie mam... więc stało się wedle sprawiedliwości, a i to jeszcze nie zupełnie... Nie o sobie myślę w téj chwili. Mnie już mało, albo i nic wcale nie potrzeba... ani doktora, ani lekarstw nie potrzebu-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.