ję, bo nic nie pomogą... ale rad jestem, że kanarki Kwiry pogrzebu mi sprawiać nie będą... Bywajcie zdrowi!
Skinął raz jeszcze głową i wyszedł. Teraz Kaplicki i Zegrzda jednocześnie powstali. Zegrzda zatrzymał przez chwilę w dłoni swéj rękę Ławicza,
— No cóż, stary druhu, zobaczymy się jeszcze kiedy z tobą na tym świecie, czy nie?
— Nie wiem. Długoż tu zabawisz?
— Dni dwa, trzy najdłużéj, i znowu w świat!
— Pomyślności ci życzę!
— I ja tobie... ot, słowo honoru... z całego serca!
Miał już odchodzić, ale, jakby namyśliwszy się, znowu zwrócił się do Ławicza.
— A, słuchaj-no, bratku, ty mnie tam, z powodu téj gramatyki źle nie wspominaj!... W żołnierskiém życiu, widzisz, na takie rzeczy czasu niéma... a odzwyczajenie i przyzwyczajenie rzecz ważna!... Cóż robić? Stało się!
Mówiąc, ściskał mocno rękę Ławicza. Podpiły był, a chmury przechodziły mu po czole i oczy zwilgotniały. Powoli, ze zwieszoną głową, doszedł do drzwi, lecz tuż za drzwiami, na chodniku ulicy, spotkał się z dwoma, czy trzema przechodzącymi kolegami, którzy powitali go głośnym okrzykiem. On odpowiedział im wybuchem śmiechu; przez chwilę gwarnie i wesoło rozmawiali u drzwi cukierni, potém wszyscy razem
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.