Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.

Dębski milczał chwilę; na zamyśloną twarz jego spadł wyraz dawnéj energii.
— Ze wszystkich dumnych rojeń moich — wymówił z wolna — pozostało mi jedno: nie żebrać. A górnolotne myśli o wysokich czynnościach, rozległych wpływach etc. etc... stopiły się w jeden wyraz: ostać się.
— Przy czém i przeciw czemu?
— Przeciw jałowéj tułaczce i podłéj żebraninie; przy gruncie tym, z którego wyrosłem, i milczącém upominaniu się o prawa moje.
— Brawo! — zawołał Ławicz. — Przypominasz mi czasy dawne i rycerzy w stal zakutych, i książąt niezłomnych.
Wykrzyk ten wydawać się mógł ironicznym, ale dźwiękom głosu przeczył wzrok Ławicza, w twarzy towarzysza utkwiony, migocący na dnie wilgotnym blaskiem.
Dębski uśmiechnął się znowu i zapytał:
— Czy to prawda, że ci się dobrze teraz powodzi?
— Prawda — odpowiedział Ławicz — mam troje dzieci i dużo zajęcia...
— Które...
— Zajmuje mię bardzo; dziś właśnie, przed zebraniem sędziów pokoju broniłem sprawy nader ciekawéj, ważnéj... Był to mały kryminał. Mieszczanka pewna żydówkę pewną pomyjami oblała.
Dębski zaśmiał się.