Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zapewne — potwierdził Ławicz i zamyślił się, a po chwili, podnosząc głowę, dodał:
— Chociaż nie mogę ukrywać, że w legendzie téj i inny jeszcze sens spoczywa. Mianowicie: śmierć tu jest nagrodą za zbudowanie świątyni...
Dębski żywo podniósł głowę. Zmarszczka pomiędzy brwiami jego pogłębiła się, lecz siwe źrenice rozgrzały się i błysnęły.
— Drugie to tłómaczenie przyjmuję. Lepiéj od piérwszego zgadza się ono z charakterem moim. Ażeby miéć prawo wygodnie ułożyć się do spoczynku, trzeba świątynią jakąś zbudować.
— Jak czasem — przerwał Ławicz — i co komu jest daném. Budować... albo podpierać...
W téj chwili, przy rozmawiających stanął Kaplicki. Kilku słowami przypomniał się znajomości Dębskiego, a wnet potém zwrócił się do Ławicza:
— Mój drogi — rzekł — na prawach staréj przyjaźni naszéj, proszę o godzinę czasu twego...
— Proces z uradnikiem? — zaśmiał się Ławicz.
Kaplicki z czołem sfałdowaném, bez cienia urazy, albo żartu, odpowiedział:
— Nie; z procesami nauczyłem się już dawać sobie radę. Inna rzecz z dziećmi. Starszego syna do nauki już zaprządz pora. Nie śmiéj się ze mnie. Ja tę rzecz bardzo na seryo biorę. Czuję, rozumiem, że