W karocy pozłocistej nad brzegiem Sekwany
jedzie Cezar z ciężarem bladym zamyślenia —
— poszum fal ociężałych, turkot niewstrzymany
wozów... jedzie — nie słucha, myślami owiany —
— własny naród pokory żąda odeń i milczenia.
Wzrok jego, który tajnie w duszy ludzkiej czyta
sprzeczkę wiedzie o uśmiech z wargami drżącemi —
a ręka, losy świata dzierżąca, — już wita
gromadę obszarpańców, co wzdłuż ulic zbita
stoi. — Wszak wielkość jego związana jest z niemi...
Wszakże dzieli świadomość z tą podwładnych zgrają —
( — samotny, nielubiany — ), że zło ma przewagę,
że kłamstwo i bezprawie świat w ryzach trzymają,
że się ludzkości dzieje wiecznie powtarzają —
— o czem niejedną przecież słyszeliśmy sagę.
I on, głowa satrapów i ciemiężycieli
schyla czoło przed wami, obrońcy!, w ukłonie;
bo gdyby was zabrakło, gdybyście zginęli —
wy — niemi, coście władzę nad sobą dźwignęli —
on, Cezar, w prochby runął — sam Cezar na tronie!