Kiedy, znużony, lampę gaszę już późnym wieczorem
i tylko zegar mierzy czas zwyczajnym torem —
rozsuwam pomalutku zasłonę, by w komnatę
przywołać księżycową dalekich sfer poświatę;
natenczas zmarłych wspomnień ból z północnych mroczy
jak udręczony bitwą huf posępnie ku mnie kroczy.
Księżycu, władco świata — ciche twe przędziwo
ucisza żałość ducha, a myśl czyni żywą —
oświecasz tysiąc pustyń, czarownym promieniem
rozjaśniasz źródła leśnym okrywane cieniem;
ileż mórz, samotności ileż uroczystych
majestatycznie koi twój poblask srebrzysty;
wzrok twój cudowny mieni w dziwów uroczyska
miasta, zamki, pałace, dwory i grodziska;
ileż domostw oplatasz srebrzycą kądzieli,
ileż czół aureolisz wzniosłych myślicieli?!
— Tu dojrzysz króla, który nowe kreśli plany,
tam biedaka co w jutro patrzy zatroskany —
— choć żywot ich kształtuje różne przeznaczenie —
jednakie dla nich twoje i śmierci promienie;
jednakich namiętności są niewolnikami
czyli możnymi są, czyli też biedakami.
— Ten przed lustrem się mizdrzy i loki zaplata,
ów chce zgłębić mądrości wszechwieków i świata —
z kart zmurszałych wydobyć dawną pragnie glorję —
a wykarbować imię swe w nową historję —
inni wpisują cyfry w bilansowe księgi,
w zwożonem zewsząd złocie szukają potęgi...