W wytartym robdeszanie przy bladej lampie siedzi
uczony — nad liczbami zmęczoną głowę biedzi,
drży z zimna — coraz mocniej zaciska pasem szatę,
szalem okrywa szyję, do uszu wpycha watę;
zgarbione, chude nic — mizerak wyłysiały —
ma przecież w małym palcu wszechświata ogrom cały,
na mózgu ma wyryty zgon świata i poczęcie —
chce przezwyciężyć noc i zedrzeć z niej pieczęcie,
jak Atlas co strop nieba wydzwignął przed wiekami,
chce świata tajemnicę wyrazić równaniami...
Księżyc poświatą srebrną oświetla domu ścianę,
duch wieków w mrok się cofa po owo: nienazwane,
pragnie aż do początku dotrzeć do przedistnienia,
gdy jeszcze nie było życia ni woli w tych bezchceniach,
gdzie nic się nie skrywało, skryte w otchłaniach prabytu —
sam Bóg spoczywał w sobie wyczekujący świtu;
czyż chaos tylko, bezdenność przepaszczą się dokoła — ?
nie było, nie było istoty, która to pojąć zdoła.
Jeszcze w otchłaniach mroki, nieistniejące zdarzenia
niewidocznieją w nocy i niema oczu do dojrzenia,
cień wszelkich rzeczy jeszcze bezkształtem nocy się snuje
i ponad wszystkiem spokój bezbrzeżny, wieczysty panuje.
Lecz spójrz! — maleńki punkcik umyka głusz więcierzom,
punkt ten chce ojcem zostać, chaos chce być macierzą —
ten punkt, ten atom czasu rusza się, świetli, mieni,
staje się samowładcą w wieczności i przestrzeni.
Odtąd się wywstężyły bezmierne mgławic plamy,
powstały słońca, gwiazdy i wszystko to co znamy —
odtąd wokoło globu prakształty się zaroiły,
które bezładne wiry poczęły i powiły.