Z skał miesiąc wstanie, wzlecą nietoperze,
Wnet z szmerem liścia jakaś postać dzika
Z szczytów Uryczu, stąpa, nad lasami,
Z pieczar się kędyś niewidnie wymyka
Na skałach głowę wspiera, ramionami
Czy piorun bije, czy drzewa się, walą
On wiecznie niemy – bez głosu i trwogi
Śmierci urąga jako duch złowrogi;
Straszny ma uśmiech na ustach spalonych
Ni mu się oczy wpadłe łzą krzysztalą
Ni głos z wrót piersi wzleci zatrzaśnionych...
I lud się żegna przed strachem pomoru,
Co mir mu jego zniszczył od tej chwili,
Jak na Uryczu osowiał wśród boru!...
I lud do Boga skarg modlitwą kwili,
By zmiótł to widmo klęski i postrachu,
Ilekroć dzwonek na Cerkiewnym dachu
Zapłacze wieczór!...
Duch li to czy człowiek?
Niewiem! wieść niesie że w kruczej odzieży
Jak trup na skałach, po nocach on leży,
Lecz nie upada łza z ognistych powiek,
Bo patrzy z góry, i po ziemi toczy
Iskrzące – zgasłe – obłąkane oczy –
Że długa broda spływa mu do ziemi
I włos w nieładzie zwił się po ramionach,
Jak gniazdo węży...
A nieraz wśród nocy
Na skałach bucha jaskrawe ognisko
I łona w niebo bije z całej mocy –
I drzewo trzaska – a lud jak mrowisko
Zbiega się w dali i żegna się w Bogu,
By to oddalił od tej ziemi progu
A wtedy słychać jak starce i wdowy
Klną głośno swemu zbiegłemu królowi,
Jak lud zrozpaczon wśród pomoru kona,
Gdy w krwi kałużach Piastowa korona
Legła mu u stóp, a już niema dłoni
Strona:PL Ernest Buława - Poezye studenta tom III.djvu/160
Ta strona została przepisana.