I w piersi jego już ciemno na wieki,
Że błądzi szkielet a błędne powieki
Ciska do koła – czasem się na skale
Wesprze i patrzy w przepaści niedbale –
Jakby się strącić myślał w ich głębiny
Jakby je błagał, by go pochłonęły,
Czasem się rzuci – i wznosi ramiona
W niebo, lecz oczu nigdy nie podnosi,
Snać że próchnieje zgryzotą u łona
Lecz dumny – z nikąd litości nie prosi!...
W pośrodku jaru ciemne groty stoją,
Piętrzą się skały i patrzą w padoły
A skroń ich sosny gerlandami stroją;
Z daleka bory – wody – i rozdoły –
W jaskini wielkiej tam ognisko płonie
Sosna pionowo wsparta o sklepienie
Jak słup szatański gore – w ogniskach tonie
A w koło syczą żmii mniejszych płomienie. –
Bucha ognisko rozwianych płomieni
Co sycząc sklepów czarną wilgoć liżą,
Jak gniazdo węży w milionach pierścieni
A wąż największy wstał, i głową chyżo
Trzepiąc swych jadów skry sypie po ziemi
I strzelił dziko, trzask leci głęboko
I warkocz dymu rozwiewa szeroko!...
O nocy krwawo, płomień bije w ściany
A mech do kola na głazach rozsłany,
A na mchu postać –
To człowiek – uśpiony!
Śpi twardo, strasznie –
Przy nim zasępiony
Sokół na jednej nodze u ogniska
Jak gdyby czekał czy mu zdobycz blizka…
Wierny – lecz wiekiem biedak oślepiony!