apetycznie jabłek. Starannie układa mchy w dużej kobiałce, jedną, drugą i dziesiątą warstwę, już się nie zmieści więcej. Wtem wiatr powiał mocniej i niesie jakiś miły, śliczny, niby znany zapach. Lucia odrzuca z twarzy krucze poplątane loki i gwałtownie wciąga nozdrzami powietrze.
— Co to być może? — szepcze pytająco.
Zrywa się z mchów puszystych, przystaje, biegnie, skręca, niby chart na tropie. — Drzewa rzedną, już pomiędzy bronzowymi pniami przebłyskuje światło, i nagle roztacza się cicha, urocza polanka.
— Fijołki! Prawdziwe fijołki!
Zdumionym wzrokiem obejmuje rozpachnioną łączkę. Na lewo, niby łza czysta, jaśnieje maluchne, nawpół zarosłe sitowiem, jeziorko, ciemnofjoletowe kępy okrążają je szerokim wieńcem, wszędzie ich pełno: przy wodzie, na skraju lasu, na polance, gdzieniegdzie ubielone tylko śnieżną gwiazdą. I bije od nich obłok cudownej wonności, rozpływa się, niknie pomiędzy drzewami. Skarby!
Lucia zbliża się z radosną twarzyczką, schyla, przyklęka i zrywa, zrywa, rwie bez końca. Po kwadransie ma zaledwie jeden pęczek: fijołki to takie nikłe, drobne kwiatki! Nareszcie przybywa druga, spora wiązanka, potem trzecia, czwarta, dziewczynka je otula ciemnozielonymi liśćmi, niby szmaragdami wonne ametysty, związuje delikatnie łykiem. A teraz zagłębia nosek w lekko przegięte kielichy, z rozkoszą pije słodki zapach, nie ma siły oderwać twarzy od aksamitnych płatków. Do-
Strona:PL Eugène Demolder - Kwiaciareczka.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.