— Osolisz masło, niecnoto — krzyknął żartobliwie sąsiad.
Skończyła wreszcie lat dwanaście. Wtedy ją osłonięto przejrzystym welonem i całą drżącą ze wzruszenia poprowadzono przez kwieciste łąki, po szarej ścieżce, ocienionej ciemnemi drzewami, do starego kościołka. W kościele powitały ją dymy kadzideł, i Andzia śpiewała jakiś hymn pobożny. Po komunji wracały cicho, długim wieńcem, w przydrożnych sadach kołysały się drzewa, wiatr pieścił lekko przejrzyste welony.
Mijały starców, wygrzewających się w słońcu na przyźbie, leciały za niemi życzliwe pozdrowienia, przestrogi i błogosławieństwa.
— Duża jesteś, Andziu! Teraz już musisz zarabiać na życie — biegnie za dziewczynką niespokojnym szmerem.
Dziwnym, nieokreślonym lękiem przejmują ją te słowa, wraca do chaty z pochyloną głową, wydaje jej się, że dzwony gonią ją tem samem brzmieniem.
— Pracuj! Pracuj!
Mija wysoki próg ojcowskiej chaty, u komina ciemnieje jakaś przygarbiona postać; to matka — płacze głośno.
W ręku trzyma pomięty list męża. Parkę rybacką pochłonęła bezlitosna burza, zaledwie ocalili sieci. Grube łzy spływają po pomarszczonej twarzy, ale w oczach prześwieca blask radości. Tyle szkód, tyle straty — ale ojciec żyje! I za to dzięki Tobie, miłosierny Boże!
Obejmuje córkę badawczem spojrzeniem.
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.