na weselu babce, zmarłej w ośmdziesiątym roku bogobojnego żywota. Matka odwróciła ją na lewą stronę, przeszyła, — i jest śliczna. Troszkę spłowiała tylko, ale wiadomo wszystkim, że zielony kolor jest nietrwały.
— Musisz mieć dwa czepeczki, dwa krochmalne kołnierzyki — wylicza strapiona Bretonka. — Czy je potrafisz uprasować?
Andzia uspokaja matkę. Nieraz widziała, jak to się robi. Jedno przeciągnięcie żelazkiem po czepku. Kołnierzyki osłania się słomą, tej chyba nie brak wszędzie.
Kobieta po namyśle otwiera wielką szafę. Tu spoczywają już od lat dwudziestu wszystkie jej czepki, wszystko, co nosiła we własnem dzieciństwie.
— Dzięki Bogu! — z ulgą oddycha dziewczynka. — Nie pójdę w świat z gołą głową.
Z przepaścistych głębin rodzinnego sprzętu wychyla się na izbę czarny, jedwabny fartuszek, w paru miejscach zaledwie przetarty, taki jeszcze śliczny, z kieszonkami! Andzia zapuszcza w nie drobne, poniszczone ręce. Z jakąż radością wsunie tu pierwsze pieniądze, zdobyte własną pracą.
Jednego ranka syn kolonisty przybiegł na ściernisko, gdzie Andzia pasła gęsi i pracowicie zbierała porzucone kłosy. Już zdala macha ręką, coś krzyczy, zadyszany, głośno.
— Prędzej! Prędzej! — woła. — Jedziesz do Paryża!
Twarz dziewczynki blednie i pokrywa się nagle wielkim smutkiem. Strwożonym półszeptem
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.