jej rodzinna wioska. Skąd się tu wzięły? Może stamtąd? Stamtąd, co i ona?
— To są jatki, a tu oddział ptactwa, drobiu, jarzyn — wskazuje uprzejmie stangret końcem bata. — Tam sprzedają kwiaty, jeszcze dalej wieńce.
— A któż zjada to wszystko? — wtrąca ogłuszona, oszołomiona dziewczynka.
— Jakto?! Paryż liczy przecie kilka miljonów mieszkańców — odpowiada z urazą woźnica.
Po obydwu stronach ulicy piętrzą się szeregi brudnych, zaniedbanych domów, potwornem cielskiem przesłaniają słońce. I to ma być Paryż? W marzeniach Andzi ukazywał się zawsze piękny, jak złocone ołtarze w cichym, bretońskim kościołku. I nie wie, czemu jej duszę owijają nagle mgły szarego smutku. Z odrętwienia wyrywa ją dopiero głos woźnicy.
— Zajeżdżamy — oznajmia uroczyście.
Dorożka zatrzymuje się przed wielkim domem, okrągłym, wysokim, niby wieża.
Więc tutaj będzie mieszkać.
Cała rodzina wchodzi powoli na schody, za nimi niosą walizki i paczki.
Na samym końcu rysuje się onieśmielona postać Andzi. Ze strachem stąpa po gładkich, niby lustro, stopniach, piękniejsze są jeszcze, niż szafa matczyna, której niewolno dotykać palcami.
Czwarte piętro! Olśniony wzrok dziewczynki dostrzega rozwarte narozcież podwoje, zdobne w złocenia i błyszczące klamki, potem korytarz, wysłany jaskrawym chodnikiem. Przestępuje próg
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.