wabny fartuszek i przypięła go na piersiach parą prześlicznych, koralowych szpilek, które kosztowały chrzestną matkę całe dziesięć groszy! Włosy przykryła białym, wykrochmalonym czepeczkiem i przegląda się z zachwytem w malutkiem, stłuczonem lusterku. Nigdy jeszcze nie wyglądała tak wspaniale.
Z dumą wchodzi do jadalni.
— Jakaś ty śliczna! — wykrzykuje z przekonaniem Zuzia.
Oleś obrzuca strój służącej poważnym, doświadczonym wzrokiem. Zuzia ma rację, dziś wyjątkowo podziela jej zdanie.
Po chwili pani Barbelet przynosi jeszcze stare, wełniane rękawiczki Zuzi, tak przecież nie pójdzie, a te są zupełnie dobre. Zimowe wprawdzie, ale to nic nie szkodzi, teraz prawie jesień. I Andzia po raz pierwszy w życiu wciąga gruby, niewygodny pancerz.
Wkrótce są na ulicy.
Pani Barbelet kupuje u wejścia kromkę chleba dla łabędzi, laskowych orzechów dla zabawnych małpek, dla dzieci owsianego cukru. I wszyscy nikną w cienistych alejach ogrodu, tu i ówdzie przegrodzonych mocnemi kratami, napełnionych ostrym, niemiłym zapachem zwierząt z menażerji.
Co za cuda!
Słoń okazuje Andzi szczególniejsze łaski: ciemna, długa trąba spuszcza się delikatnie na gołą rękę dziewczynki. Bo już dawno zdjęła rękawiczkę, tak się bała, żeby olbrzym nie porwał nowego skarbu razem z chlebem. Mała Bretonka
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.