jak z nieba? Jaśniej niż zorze wschodzącego słońca opromieniłby ciemnie zgasłego ogniska i znękane, przygnębione dusze.
Matka pobiegłaby zaraz do sąsiadki, kupić jajek, mąki, masła, za pieniądze przecież dostanie wszystkiego. Napiekłaby dzieciom placuszków. Wzrok Andzi mętnieje, i zda się jej nagle, że widzi wnętrze rodzicielskiej chaty. Przyniosła matka drzewa całą wiązkę, drewko za drewkiem łamie o kolano, już na kominie błyska purpurowy płomień, teraz białe ciasto miesi w czystej niecce. Ogień syczy wesoło, liże czerwonym językiem patelnię. Pękają iskry z głuchym trzaskiem, masło się topi z tajemniczym szmerem, matka skrapia ciasto pomarańczową wodą, potem rzuca na patelnię, potrząsa gwałtownie metalową rączką i wykłada na talerz zrumieniony omlet. Jeden, drugi, trzeci... Dziś nie zaznają głodu, Andzia przysłała pieniądze.
Nagle coś wilgotnego spływa jej po twarzy.
— Co tobie, Andziu — dobiega ją jakieś pytanie.
Dreszcz wstrząsa ciałem dziewczynki, już przeszło.
— Byłam u nas — objaśnia naiwnie.
Pan uśmiecha się z dobrocią.
— Takbym chciała posłać matce to, co dziś dostałam — szepcze onieśmielona. — I jeszcze za dwa miesiące zasługi. Trzydzieści franków to dla nich pomoc jakby z nieba!
— Dobrze, dziecko — zgadza się pan z ochotą.
— Tylko... nie wiem, czy potrafię podać
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.