Piosenka drży, słabnie, malec przymyka senne oczki i zasypia z uśmiechem, głęboko. Andzia przypatruje mu się chwilkę z macierzyńską prawie troskliwością, potem układa delikatnie w biało-błękitnej kołysce i cichutko, na palcach, wysuwa się do kuchni. Jutro chrzciny i roboty jeszcze wyżej uszu, pod ścianą ciemnieje cały szereg trzewików, trzewiczków i butów.
Dziewczynka z zapałem bierze się do zasmolonych rondli, brudnych półmisków, kociołków, szoruje popiołem i piaskiem, odmuchuje, czyści. Potem ustawia porządnie na półkach i przypatruje się z uznaniem swemu dziełu. Statki błyszczą jak nowe, świecą, niby złote.
Teraz przychodzi kolej łopatki od węgli, pogrzebacza, szczypców, Andzia niczemu nie daruje, później jeszcze rozkłada cały zastęp widelców, noży, łyżek, pociera pracowicie, teraz jaśnieją, że można się przejrzeć, drobne ręce dziewczynki błyskają w nich różowem odbiciem.
Od czasu do czasu doświadczonem okiem obejmuje kociołek, stojący na ogniu; woda wre, syczy, gotuje się z jękliwym szmerem, wydaje jakieś dziwne głosy, jakby tysiące czarnych, rogatych djabełków uwijało się w blaszanem wnętrzu. Kto wie? Może całe pułki? Na ognistych, karych rumakach, co jadą najpierw stępa, potem truchtem, kłusem, aż przechodzą w szalony, bezpamiętny galop. Ot, teraz unoszą pokrywkę! Andzi zda się nagle, że słyszy splątane głosy promiennookich szatanków:
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.