— Nie troszcz się o pensję — zapewnia łagodnie. — Zapłacę ci za cały rozpoczęty miesiąc.
Andzia pochyla nizko płową głowę.
Wraca do swego pokoiku, Powoli kładzie lepszą sukienkę, zieloną, jedwabny fartuszek z kieszonkami, biały, nakrochmalony starannie czepeczek, cały strój odświętny, z którym nie licują tylko przybladłe policzki i zasiniałe, podkrążone oczy. Znikła twarz jasna, tryskająca zdrowiem, rumiana niby czerwone jabłuszko, zgasły przejrzyste, pełne blasku oczy.
Już nie chce nawet pożegnać się z Fipciem, płakałby tylko napróżno biedaczek; przez uchylone drzwi po raz ostatni dostrzega złotymi lokami otuloną główkę, słyszy śmiech wesoły, dziecięcy, bez troski.
Schodzą prędko z pięknych, marmurowych schodów, pani woła dorożkę, Andzia oddaje węzełek woźnicy, sama umieszcza się na przedniej ławce i odwraca od bramy zapłakane oczy. Woli nie patrzeć.
Pani każe jechać do klasztoru.
Kilka wązkich ulic i są już na miejscu. Dorożka zatrzymuje się przed grubymi, szarymi murami, nad drzwiami ciemnieje krzyż ogromny, czarny. Pani Barbelet wysiada pierwsza i mocno pociąga za dzwonek. Po chwili ciężkie odrzwia uchylają się prawie bez szmeru, i w progu staje zakonnica w długiej sukni, z pękiem kluczy u pasa, z pośród których przebłyskują czarne perły hebanowego różańca. Na powitanie zniża lekko czoło i w milczeniu wprowadza do dużej mównicy. Tu,
Strona:PL Eugène Demolder - Mała służąca.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.