się niby złote, niby promienne loki, klęczących na świętym obrazku aniołków. Aromatyczne, pachnące, przepojone żywiczną wonią sosen — wydają się dzieciom jakby królewskie posłanie. I do snów słodkich kołyszą zmęczone całodziennem bieganiem główki, a kiedyś, kiedyś, po długiem pracowitem życiu, utulą cicho na spoczynek wieczny — bo z desek sosnowych ostatnie ziemskie posłanie człowieka.
Ale tego ranka — a właśnie był ósmy październik, i niebo całą noc płakało, pewnie litując się nad ubogimi, bo to smutny dzień wypłaty należności na mieszkanie, — tego ranka stolarz zerwał się raźno z pościeli, zanim jeszcze promyk słoneczny przebił szare chmury — i zaczął nawoływać dzieci, żeby się odziewały bez zbytków, a prędko.
— Dalej! dalej, smyki! — powtarza gromkim głosem. — Nie marudzić! Ubierać się duchem! Przeprowadzka!
Zbliża się teraz do okna i przeciera ręką zapotniałe szyby. Brr! Co za pogoda! A na podwórku moknie z rezygnacją wózek, na którym mają przewozić dobytek. Czy się tylko pomieszczą?!
Ubogi stolarz mieszka w suterenie, i słońce, żeby przedrzeć się do ciemnej izby — musi prześlizgać się między kratami żelaznych balkonów i ganków, przybranych w cudne kwiaty, które piją światło i ciepło całem wnętrzem rozchylonych z rozkoszą kielichów.
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.