Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęśliwe kwiaty! Szczęśliwsze od dzieci, gnieżdżących się w ciasnej suterenie, gdzie niezdrowa wilgoć obsiada nagie mury szarozielonawą pleśnią.
Wilgoć stąd właśnie wypędza stolarza.
Józef pracuje za sześciu, ale rozumie dobrze, że do tego potrzeba przedewszystkiem zdrowia. Broń Boże, paraliżu, albo innego nieszczęścia! Tymczasem ostatniej zimy coś się dziwnego wyprawiało z ręką! Ociężała, osłabła, łamało po stawach. Więc heblował z podwójnym zapałem, wbijał gwoździe w pocie czoła — zło przeszło, chwała Bogu — ale nie myśli się więcej narażać. Z pewnością zawiniła wilgoć. Więc też wynalazł schludną, obszerną stancyjkę i z uśmiechem myśli o nowem mieszkaniu!
— Ależ prędzej! — woła co chwila na żonę. — Raźniej zbierajcie się. Wstawać malcy!
Bose nóżki wesoło dudnią po podłodze, dzieci ubierają się z pośpiechem, gorączkowo, najmłodsze przecierają zaspane oczy drobnemi piąstkami, krzyk, wrzawa, zamieszanie. Wreszcie dziesięcioletnia Tośka z powagą ciągnie na wózek spory pakunek rupieci, drugą ręką przytrzymuje na głowie chwiejące się mocno krzesełko. Lulu, osiem lat liczący, z przejęciem dźwiga sporą klatkę z przerażonym niezwykłą bieganiną kanarkiem, a sześcioletni Józio oburącz piastuje jakieś drogocenne, błyszczące skorupki.
Ojciec z matką przymocowali na wózku