łóżko i białą, kredensową szafkę, najzbytkowniejszy mebel ubogiej stancyjki; dzieci znoszą pakunki, zawiniątka, paczki — jakieś chusteczki pełne tajemniczych skarbów — całe stosy!
— Nic już nie zmieści się więcej! — oznajmia wkońcu stolarz z wielką stanowczością.
Ale żona z niezachwianym spokojem nawleka jeszcze na drąg wózka nieduży, obficie sadzami okopcony kocieł, potem cebrzyk, kosz, koszyczek, koszyk... wreszcie starożytną, nawpół wyłysiałą miotłę.
Lulu, który umie czytać, sylabizuje zwolna, z dumnym błyskiem w oczach: wy-wy-na-jem wó-wózków rę-ręcznych. Napis bieleje ogromnemi literami na jaskrawem, szkarłatnem tle szerokich desek; trochę niżej wymalowano: Za godzinę pobiera się 20 groszy. Zielone koła, barwy śpinaku i trawy, nadają pojazdowi wiosenny jakiś wygląd.
Nakoniec! Józef zaciska rzemienne pasy na ramionach, i cały orszak rusza z miejsca tryumfalnie. W mieszkaniu zostaje tylko samotny stos pomiętych wiórów i roje ściennych, bronzowych zwierzątek. Tośka uroczyście niesie ślubny bukiet matki i ogląda się ukradkiem na opuszczony przed kilku minutami domek. Jak ładnie pną się kwiaty po tych gankach! Szkoda, że było wilgotno, wielka, wielka szkoda...
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.