Idących wkrótce mija inna, podobna gromadka.
— Ooo! Nowi lokatorzy — szepczą dzieci, obrzucając tamtych ciekawem spojrzeniem.
— Już wolne! — objaśnia stolarz z uprzejmością.
— Dziękujemy!
Przypatrują się sobie nawzajem ciekawie.
Mijają jednostajnymi rzędami biegnące ulice, które powoli ożywiają się porannym ruchem. Tu i ówdzie ukazują się czysto pomyte dorożki, przekupki otwierają ubogie sklepiki, rachują stosy zakupionych gazet — tam znów z pośpiechem dążą na targ zieleniarki, z koszami przepełnionymi sałatą i czerwoną marchwią — inne uginają się pod ciężarem rumianych jabłek i wonnych, jesiennych owoców. Gdzieniegdzie powiewają czerwone chorągiewki wędrownych farbiarzy, dalej jeszcze suną usmolone postacie roznoszących węgiel — budzi się życie, rośnie, potężnieje, aż ku południowi tryśnie wielkomiejskim zgiełkiem.
A teraz wszyscy przyprzęgają się raźno do wózka. Ulica podnosi się, zakręca, wstępuje na górę — stolarz ciągnie ubogi dobytek z trudnością, aż się rzemienie powpijały w ciało, aż pot kroplami sączy się po czole. Pochylił głowę, żyły mu nabrzmiały fioletową pręgą. Nagle świst przeraźliwy przecina powietrze, pociąg z głuchym chrzęstem przebiega tunelem, i prawie równocześnie wózek za-
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.