trzymuje się przed niewielkim, nizkim, białym domkiem.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmia ojciec wzruszonym mimo woli głosem.
— Tak tu jakoś dziwnie — odzywa się nieśmiało Tośka. — Tak jakoś inaczej.
Wszystkie parterowe okna są otwarte, z kilku buchają siwe pary pralni, przez inne widnieją długie, wązkie stoły, otoczone rzędami dziewcząt w jasnych bluzkach — ręce uzbrojone w maleńkie żelazka migają szybko, sprawnie, jednostajnie. Z najbliższego okna wychyla się świeża rumiana twarz hożej prasowaczki, ze skupieniem i wprawą prasuje śnieżnej białości koszulę. Nagle podnosi głowę, chwilę przypatruje się stojącej przed domem gromadce, potem przyjazny uśmiech ożywia jej usta.
— Dzień dobry wam, sąsiedzi — zaczyna uprzejmie. — Jakoś nie szczęści wam się na początek! Nie możecie się jeszcze wprowadzić, bo pani Lavolle wczoraj dopiero umarła, a jutro będzie pogrzeb. Niespodziewanie zmarło się biedaczce. Onegdaj zachorowała, już nawpół żywa przywlokła się z miasta. Ledwie doniosła swój koszyk z towarem do progu. Pomogłyśmy staruszce rozebrać się, położyć, i zaczęła kasłać, kasłać, kasłać! Serce się krajało słuchać, jak się biedna męczy! No, i umarła w nocy! Gospodyni właśnie chciała was uprzedzić — pocoście tak rano wstali?!
Rzemienie zaprzęgu wysunęły się z rąk
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.