stolarza, i wózek opuścił się ciężko na ziemię. Rozsypały się z głośnym brzękiem garnki i garnuszki, cebrzyk z kotłem zwarły się głuchem zderzeniem.
— Co począć teraz?! — wybiegło z ust skłopotanego ojca.
— Wracajcie do siebie — radzi prasowaczka ze szczerem współczuciem i przysuwa do policzka świeżo rozgrzane żelazko.
— Dawne mieszkanie nasze już zajęte — objaśnia Józef bezradnym tonem.
— Masz tobie!
Chwila głuchej ciszy — potem rozlega się stłumiony płacz stolarzowej. Co teraz będzie? Gdzie się podzieją z dziećmi? I taka jest zmęczona!
Tośka rozumie także zmartwienie rodziców i głośno wtóruje matce, a łzy, jak groch wielkie, sypią się na woskowe kwiaty ślubnego bukietu. Wkrótce cała gromadka zawodzi piskliwym, przyciszonym chórem — Józio i Lulu nie wiedzą, o co tam właściwie chodzi — ale — z przyzwyczajenia — to robią co wszyscy.
— A cicho — tam — do stu tysięcy! — klnie nakoniec rozgniewany ojciec. — Zaraz mi przestać tego chlipania, smarkacze! Że matka się martwi, to już myślą, że im wolno wyprawiać brewerje! Cicho!
Prawie jednocześnie w drzwiach ukazuje się tęga kobieta, w pięknym, kunsztownie rurkowanym czepcu i badawczem spoj-
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.