rzeniem ogarnia przybyłych. Po chwili twarz dobrotliwa oblewa się wielką litością.
— Biedaki! — szepcze do siebie serdecznie. — Tyli drobiazg — rzeczy — i bez dachu, bez łyżki ciepłej strawy!
Zbliża się powoli do zmartwionej rodziny stolarza — zaczyna rozmowę, wypytuje — nagle jasny uśmiech rozjaśnia jej rysy.
— Znalazłam lekarstwo na waszą biedę — odzywa się wesoło. — Przyjmijcie sąsiedzką grzeczność. Mąż mój jest woźnicą i zajmujemy tutaj sporą izbę z kuchnią. W kuchni sypia wprawdzie Stefan, syn nasz, także woźnica, jak ojciec, ale przyjęłabym was szczerem sercem. Będzie ciasno, zawsze jednak lepiej, niż moknąć na dworze. I na noc coś się wymyśli, nie damy przecie sąsiadom spać pod gołem niebem.
— Dziękujemy z duszy. Niechże wam Pan Bóg wynagrodzi za tę dobroć — odpowiada stolarz miękko.
— I coś przekąsić się znajdzie — ciągnie po krótkim namyśle poczciwa kobieta. — Doleje się do zupy trochę wody, szczyptę soli więcej — i pożywimy się wszyscy. Najgorzej będzie ze spaniem. W stajni jest kilka snopów świeżej słomy — ale ponadto nie mam nic lepszego! Konie są spokojne i nie zrobiłyby nic złego, tylko... Jedna noc przeleci prędko — kończy prawie nieśmiało.
Ale słowa jej w gromadce wywołują zachwyt. — Z gęstwiny ciemnych i złocistych
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.