Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

włosów błyszczą rozpromienione spojrzenia uszczęśliwionych malców, niby szafirowe oczy chabrów w wybujałem zbożu
— Ojcze! Tatku! Tatusiu! — podnosi się głośne wołanie. — Czy pozwolisz? Czy się zgadzasz na to, co mówi ta pani?!
— Wsiądę na konia! — prosi radośnie najstarszy.
— A ja go wezmę za ogon tak, żeby nie widział — oznajmia Józia z powagą.
— Czy będzie można je pogłaskać? — pyta Tośka lękliwym, przyciszonym szeptem.
Maleńka Lili czepia się rąk siostry. I ona chce także. I ona chce należeć do tego wybranego towarzystwa.
Na twarzy stolarza maluje się wielkie wzruszenie. Mocno ściska wyciągniętą przyjaźnie rękę poczciwej sąsiadki. Przyjmuje z wdzięcznem sercem, da Bóg, że kiedyś odpłaci w dwójnasób.
Tymczasem niebo przesłoniły znowu ciężkie chmury, i deszcz mżyć zaczął drobnym, mokrym pyłem. Więc wózek z rzeczami zaraz wsunięto do szopy i zastawiono starym, połamanym wozem. Lulu związał dowcipnie dwa zwisające od wózka rzemienie; urządził na prędce huśtawkę. Czas mu przynajmniej nie będzie się dłużył!
Pani Réné, poczciwa sąsiadka, ofiarowała dzieciom talerz, pełen świeżych kromek chleba, ale wszystkie odmówiły grzecznie. Nie nadużywajcie gościnności — ostrzegała je nie-