dawno matka. I gospodyni wróciła do przerwanej pracy, zadowolona, że rozpoczęła dzień dobrym uczynkiem. Stary tam pewnie trochę wieczorem pozrzędzi, że tyle sobie sprawiła kłopotu, ale i on rad będzie w gruncie rzeczy, bo sam jest z kościami poczciwy. A Stefan jak się ucieszy! Bo niby to już dorosły, niby nawet pracuje na siebie, ale tak naprawdę — to jeszcze z niego wielki dzieciak — w niedzielę nieraz całemi godzinami bawi się drewnianą frygą. Więc z radością pożartuje z dziećmi.
Stolarz raz jeszcze podziękował za gościnę i z rozpogodzonem czołem pobiegł do warsztatu. Tak mu na duszy lekko i świątecznie. Są więc serca poczciwe na świecie. Z zapałem, raźno posuwa heblem po chropowatem drzewie.
A rozbawiona gromadka otoczyła matkę z wielką prośbą.
— Chodźmy gdzie, mamo — powtarzają gorąco, błagalnie. — Chodźmy na spacer. Niech dziś będzie święto.
I pogoda łaskawa: chmury się już rozpierzchły, i błękitnieje wszędzie czyste niebo. Stolarzowa waha się krótką chwileczkę — dzieci rzeczywiście mają słuszność — tak mniej kłopotu narobią sąsiadce.
— Pójdziemy za miasto, do lasku — mówi wreszcie z uśmiechem.
Malcy klaszczą w ręce, oczy im błyszczą, promienieją twarze.
— Och! Dobrze! Dobrze!
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.