— Co za szczęście!
— Czy zobaczymy owieczki z pastuszką? — odzywa się prosząco Lili.
— A czy tam są wilki? — podchwytuje Lulu trochę niepewnym głosikiem.
Tośka już była z ojcem, więc teraz wyzręca matkę i opowiada rodzeństwu, że tam jest prześlicznie. Chłód, cieniste ścieżki, ogromne, piękne drzewa.
— Chodźmy! Chodźmy jak najprędzej! — woła płaczliwie Józio.
I cały orszak wyrusza z bramy uroczyście — Tośka piastuje pusty koszyk. Wstępują do piekarza, matka kupiła ogromny bochen jeszcze gorącego chleba, trochę dalej u rzeźnika kilka apetycznie pachnących kiełbasek. Tośka dzisiaj sama załatwia sprawunki, wybiera, próbuje, targuje się, jakby dorosła osoba, i czuje się niezwykle dumną z nowej roli.
Teraz posuwają się piękną, szeroką aleją. Daleko, na przeciwległym końcu widnieje wspaniały pomnik. Aleją toczą się długim szeregiem pojazdy, kiedy niekiedy przemknie jeździec na pięknym wierzchowcu, czasem wojskowy ze świecącymi guzikami.
Zbliżają się wreszcie do lasku. Na drzewach, liściach, trawach już się pokładły jaskrawe barwy jesieni, migoce czerwień i złoto, poprzez gałęzie, niby cieniuchne strzały, drżą wązkie smugi słonecznego światła, krople niedawnego deszczu załamują je tysiącem blasków.
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.