A wszędzie ruch, wesołość, życie! Wszędzie słonecznie, promiennie i jasno.
W jednej z głównych alei bawi się gromadka strojnych dzieci. Śmieją się, biegają, grają w chowanego, fruwają po zaroślach, niby zwinne, barwne motylki i ptaszki. Świeżo przybyła gromadka przygląda im się z uwielbieniem.
Ale stać i patrzeć to się prędko sprzykrzy. Więc rozbiegają się po lesie, błądzą w labiryncie pni poważnych jodeł, topoli i sosen, ostrożnie dotykają złotawych pasm kory, z rozkoszą gładzą mchy aksamitne, wonne, delikatne trawy. I nagle z przytłumionym, radosnym okrzykiem rzucają się na ciemnozielone krzaki czarnych jeżyn, małe ząbki zanurzają się chciwie w soczystym owocu.
A potem wszystkie pędem wracają do matki.
— Mamo! Mamusiu! Jeść się chce okropnie! — wołają zgodnym, rozbawionym chórem.
— Daj nam chleba, kochana, chleba i tych wybornych kiełbasek.
Stolarzowa spojrzała uważnie na słońce. Dziesiąta być musi, nie więcej, a dzieci od świtu nic prawie nie jadły. Siada na pniu jakiegoś zwalonego drzewa, bierze na kolana drogocenny koszyk, drobiazg otacza ją łaknącym wieńcem. Kochany, dobry koszyk i dobra mamusia, co pomyślała, że malcy pewno
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.