będą głodne. I z miłością podnoszą oczy na bladą, zadumaną matkę.
Stolarzowa rozchyla zwolna krawędzie koszyka, wyjmuje chleb, zapasy, kraje, przyrządza, dzieli. Potem zapada uroczysta cisza — kiełbaski, białe kromki, znikają błyskawicą w głodnych ustach dzieci, milczenie przerywa tylko pospieszne chrupanie jedzących. Aż ptaszki wokoło pomilkły, z ciekawością przekrzywiają główki i lękliwie przyglądają się ludzkiej rodzinie. A kiedy odeszli wszyscy i w szmaragdowej trawie rozsypali białe okruszyny — ptaszki zleciały zewsząd rojną chmurą, skrzętnie wydziobały resztki, a potem zaśpiewały dzieciom hymn dziękczynny.
A dzieci przeniosły się w inną, ustronniejszą trochę część lasku i całą duszą korzystają z niezwykłego święta, całemi piersiami piją ożywcze, pełne żywicznych zapachów powietrze. Już bawili się w kotka i w myszkę, w czarnego luda, w cztery kąty, a teraz śpiewają: »Stoję, stoję na gorącym kamieniu« — i skaczą na jednej nodze wkółko, jak szalone. Chłopcy wdzierają się na większe drzewa i z upragnieniem szukają wiewiórek. Teraz znów zaczynają grać w lisa i gąskę. Lulu z zapałem kopie spory dołek, Tośka prowadzi młodsze dzieci i suną wśród drzew długim sznurem:
»— Kopię, kopię, dołeczek do wody grzania
— A na co ta woda?
— Do gąsek parzenia.