się z chrzęstem i na bruk zsuwa się wysmukła postać.
— To głupstwo! — Nic wielkiego! — uspakaja struchlałą kobietę, która w splątanych słowach tłumaczy swoją niezręczność.
— Zamek zardzewiały — objaśnia chłopak łagodnie. — Trzeba z nim umieć się obchodzić! Znam ja się dobrze z tym gratem.
Dotknął, zakręcił, i drzwi otworzyły się z głuchym łoskotem.
Zbiegły się zewsząd ośmielone dzieci, wkraczają powoli do izby.
Na stole pali się nieduża, migotliwa lampka, na zydlu wygodnie siedzi stary woźnica, obok żona. Przyjaźnie skinął pani Józefowej głową i zaraz bierze na kolana najmłodszego malca, ostrożnie gładzi powichrzone włoski, do drobnych ustek przytyka łyżkę ciepłej zupy.
— Dobre! Oj, dobre! — szepcze z cicha dziecko.
I otwiera szeroko buzię.
— Ha! Ha! Ha! Niczem głodne pisklę! — śmieje się z dumą woźnica. Czuje, że większej przyjemności nie sprawiłoby mu nawet ujeżdżenie najdzikszego konia. Takie przytulne, poczciwe dzieciątko!
A stolarzowa przeprasza, kłania się, dziękuje, wita serdecznie sąsiadkę.
— Dziękuję pani, dziękuję za dobroć — powtarza cała pomieszana. — Za kłopot przepraszam i za wszystko.
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.