machem i wprawą, i kręci się jak szalona, furkocze, brzęczy, niby żywa pszczółka. Dzieci z uwielbieniem śledzą prędkie ruchy, chłopcy ukradkiem odrywają po jednym guziku od kurtek, proszą o zrobienie podobnej zabawki. Już teraz kilka fryg kręci się po stole, zbiegają się i oddalają, uderzają z przyciszonem furczeniem, coraz prędzej migają, coraz prędzej, prędzej, jakby oszołomione śmiechem i wołaniem malców, niektóre przewracają się i dyszą ciężko, inne tańczą i tańczą w rytm skocznej, zawrotnej melodji, — policzki płoną, oczy błyszczą, promienieją twarze, dzieci głośnem klaskaniem objawiają radość.
I patrzyłyby chyba tak bez końca, gdyby nie stanowczy glos ojca. Dość już zabawy, noc krótka, a ze świtem przecie trzeba zerwać się do pracy.
— Spać pora! — oznajmia swojej gromadce donośnie.
— Z końmi! Z konikami! Z końmi! — zrywa się uradowany chór głosów.
Spiesznie podnoszą się wszyscy, stary woźnica zapala dużą latarnię, i wychodzą na podwórko. Przez rozbitą szybę latarki wpada nagle ostry podmuch wiatru, bez ceremonji zakręca płomieniem, i knotek kopci, chwieje się czerwone światło. Pan Réné odsuwa zwolna ciężkie rygle, i dzieci z tłumionym oddechem wkraczają do zaczarowanego królestwa. Lampka rzuca migotliwe blaski i oświeca stajnię bladą smugą: drabiny, pełne żółtych obroków,
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.